środa, 31 maja 2017

"Zapisane w wodzie" Paula Hawkins

Większość z Was zapewne czytała, a na pewno słyszała, o "Dziewczynie z pociągu" - głośnym debiucie literackim Pauli Hawkins. Książka podzieliła czytelnicze społeczeństwo na jej wielkich fanów oraz zagorzałych przeciwników. Ja uplasowałam się pomiędzy, gdyż thriller całkiem mi się podobał, nie była to książka najwyższych lotów, ale również nie zaliczyłabym jej do najsłabszych. Dlatego, gdy dowiedziałam się o premierze nowej powieści Pauli Hawkins, byłam bardzo ciekawa, co tym razem pokaże Nam autorka, czy zaskoczy czytelników oryginalnymi pomysłami, czy powieli schemat z "Dziewczyny z pociągu". Jeśli chcecie się dowiedzieć, jakie wrażenie wywarły na mnie "Zapisane w wodzie", to przeczytajcie recenzję do końca. 


W małym miasteczku Beckford w Anglii dochodzi do kolejnego samobójstwa w miejscu przez miejscowych nazywanym Topieliskiem ze względu na dużą ilość tajemniczych śmierci młodych kobiet. Tym razem ze skały rzuciła się Danielle Abbott, która nie cieszyła się dobrą sławą wśród tutejszych mieszkańców, gdyż przyjechała do Beckford w celu spisania historii żyjących tu osób i rozwiązania zagadki tajemniczych samobójstw. Od dziecka fascynowało ją Topielisko, dlatego jej siostra Jules, która również zawitała do małego miasteczka, nie może uwierzyć, że Nel wybrała akurat to miejsce na pożegnanie się ze swoim życiem. Co więcej, córka zmarłej kobiety, Lena, wie więcej, niż jest w stanie zdradzić ciotce i policji. A posiadane przez nią informacje mogą okazać się kluczowe do rozwiązania zagadki. 


"Zapisane w wodzie" od początku urzekły mnie przepiękną okładką. Gdy ją zobaczyłam, obudziła się we mnie okładkowa sroka, która krzyczała "musisz ją mieć". Do tego promocja w Biedronce od razu po premierze i książka była moja. Bardzo kusiło mnie, żeby szybko ją przeczytać, gdyż sam opis wydał mi się intrygujący, więc nie czekała długo na półce na swoją kolej. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy to ogromna ilość bohaterów, z perspektywy których były napisane rozdziały. Wymagało to ode mnie dużego skupienia, aby zapamiętać kto jest kim i z czyją śmiercią ma powiązania. Jednak nie uważam tego za złą stronę książki, autorka zmusza czytelnika do myślenia i zaangażowania się w stworzoną przez siebie historię. Aczkolwiek prawdą jest, że zamiast skupić się na charakterze, przeżyciach i emocjach jednego bądź dwóch bohaterów, poznajemy ich kilkunastu, ale dosyć powierzchownie. Co więcej autorka zadbała, aby żadna z postaci nie wzbudziła naszej sympatii. Nie ma w książce osoby, którą dałoby się polubić. Wszyscy skrywają swoje tajemnice i mają za sobą ciężką przeszłość, która zamiast wzbudzać w czytelniku współczucie, to wywołuje złość. Przynajmniej ja miałam wrażenie, że Paula Hawkins na siłę stara się obarczyć swoich bohaterów jak największą ilością problemów, z którymi nie mogą sobie poradzić. Autorka podobnie jak w "Dziewczynie z pociągu" zasypuje Nas wieloma opisami, w początkowych rozdziałach liczbę dialogów możemy policzyć na palcach jednej ręki. Mimo to thriller czyta się naprawdę szybko, a pisarka wie, jak zbudować napięcie i sprawić, aby czytelnik nie chciał odłożyć książki na bok. 


Moim zdaniem powieść miała ogromny potencjał, ilość tajemnic i zagadek jest olbrzymia, na pewno nie będziemy się nudzić w trakcie czytania. Ale dlaczego użyłam czasu przeszłego? Dlatego, że zakończenie totalnie mnie rozczarowało. Zawsze czytając kryminały bądź thrillery z zapartym tchem przewracam każdą stronę książki, aby jak najszybciej dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, snuję mnóstwo teorii spiskowych, które na samym końcu oczywiście okazują się nieprawdziwe, a zakończenie jest tak zaskakujące, że nie ma żadnych szans, abym kiedykolwiek na nie wpadła. Jednak w przypadku "Zapisanych w wodzie" tak nie było. Autorka od połowy powieści dawała czytelnikowi wyraźne znaki i sygnały na to, kto zabił. Byłam przekonana, że na końcu będzie punkt zwrotny i wszystko okaże się nie tak oczywiste, jak było od samego początku. Ale niestety, Paula Hawkins zupełnie pominęła element zaskoczenia w swojej książce, poprowadziła czytelnika za rękę od samego początku do końca nie dając mu pola do popisu i szansy na użycie własnej wyobraźni. Dlatego nazwanie "Zapisanych w wodzie" thrillerem to według mnie małe niedopowiedzenie, bardziej zaliczyłabym je do literatury obyczajowej i myślę, że pisarka lepiej sprawdziłaby się w powieściach z tego gatunku.



Ostatecznie oceniłam książkę na trzy gwiazdki z pięciu na portalu Goodreads, co jest oceną niższą, niż ta, którą dałam "Dziewczynie z pociągu" (cztery gwiazdki). Gdyby nie zakończenie, powieść bardzo by mi się podobała, jednak widać, że Pani Hawkins nie jest jeszcze doświadczoną pisarką i długa droga przed Nią, aby osiągnąć pisarski majstersztyk.

Podsumowując, nie mogę obiecać, że książka Wam się spodoba, chociaż wiem, że ci, którzy nie byli zachwyceni "Dziewczyną z pociągu", mają bardzo dobre zdanie o "Zapisanych w wodzie". Dlatego, jeśli chcecie, to sami przekonajcie się, jak Paula Hawkins poradziła sobie tym razem. Ja o Jej nowej powieści na pewno szybko zapomnę, dlatego że nie wywarła na mnie oczekiwanego wrażenia i nie ma w niej nic wartościowego, o czym trzeba pamiętać. 



środa, 24 maja 2017

"Confess" - Colleen Hoover

Cześć! Chciałabym się dzisiaj z Wami podzielić odczuciami towarzyszącymi mi po lekturze najnowszej książki mojej ulubionej autorki Colleen Hoover- "Confess". Przeczytałam większość Jej powieści i mam swoje ulubione, ale także i te trochę mniej lubiane. Do której kategorii zaliczyłam "Confess"? Dowiecie się po przeczytaniu tej recenzji.


Na początku powieści poznajemy prawie dwudziestojednoletnią dziewczynę Auburn, która desperacko potrzebuje pracy, aby móc wytoczyć proces sądowy przeciw pewnej osobie (nazywanej przez Nią Wielką Suką). W drodze do domu wpada Jej w oko ogłoszenie, w którym ktoś poszukuje pomocnika. Bez chwili wahania odpowiada na nie. Okazuje się, że nadawcą jest pewien malarz prowadzący własną galerię, w której sprzedaje namalowane przez siebie obrazy podpisane anonimowymi wyznaniami wrzucanymi do skrzynki przy wejściu. Auburn bardzo szybko zakochuje się w nowym pracodawcy, jednak doskonale wie, że jest to miłość zakazana, której nie powinna doświadczyć. Utwierdza się w tym przekonaniu, kiedy dowiaduje się, że Owen będzie sądzony za posiadanie narkotyków. Czy ukrywana przez Niego tajemnica zmieni coś w uczuciu Auburn? Czy Owen jest dealerem, a może co gorsze narkomanem? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w najnowszej powieści Colleen Hoover.


Na "Confess" czekałam już od dawna, mimo że mam w domu angielskie wydanie, to jakoś nie kwapiłam się do jego przeczytania, wolałam poczekać na polską wersję tej powieści. Oczekiwania co do niej miałam wielkie, ale chyba tak to już jest, że kiedy czytasz kolejną z rzędu książkę tego samego autora, to za każdym razem liczysz na więcej. Czy tym razem to "więcej" dostałam? Otóż nie. Od książek Colleen Hoover zawsze oczekuję efektu "wow", czegoś, po czym nie będę mogła się pozbierać. Tym razem tak nie było. Mimo to "Confess" nie jest złym romansem, ale bardzo przewidywalnym, bez momentów zaskoczenia. Mam wrażenie, że Pani Hoover skończyły się nowe pomysły i powiela stare, z którymi mieliśmy styczność w jej poprzednich powieściach. Chociażby to, że zastosowała ten sam schemat, co w "Hopeless" i "November 9", a mianowicie na początku książki okazuje się, że Owen zna Auburn, jednak do końca nie dowiadujemy się skąd. Różnicą jest, że podczas czytania "Ugly Love" bądź "Hopeless" wylewałam morze łez z powodu ludzkiego cierpienia, natomiast na "Confess" zdarzyło mi się uronić kilka kropel, aczkolwiek na tych dobrych momentach, kiedy autorka opisywała idealną i prawdziwą miłość pomiędzy bohaterami. 


Skupmy się teraz na nich. Po przeczytaniu innych recenzji okazało się, że wiele osób nie polubiło Auburn, która według nich była naiwna i zamiast coraz bardziej zbliżać się do osiągnięcia swojego celu, to oddalała się od niego. Osobiście muszę się z tym nie zgodzić. Bohaterka jest mi bardzo bliska i rozumiem jej postępowanie. Jestem pewna, że na jej miejscu zachowywałabym się tak samo, próbując na wszelkie sposoby zbliżyć się do najważniejszej osoby w życiu. Nie chcę zdradzać szczegółów i psuć Wam niespodzianki z odkrywania kolejnych stron książki, dlatego piszę tak tajemniczo. A czy mam jakieś zastrzeżenia co do męskiego bohatera, Owena? Moim zdaniem był zbyt pewny siebie i momentami nie rozumiałam Jego zachowania. 


Co do języka, to jest prosty z występującymi czasem wulgaryzmami (co w tych czasach już chyba nikogo nie dziwi), Książkę czyta się szybko, jest przyjemna w odbiorze. Chociaż muszę przyznać, że przez pierwszą połowę nie mogłam się w nią wciągnąć i jej czytanie szło mi opornie, to w drugiej połowie, kiedy już trochę wczułam się w historię Auburn i Owena, pochłonęłam ją w dwie godziny. To, co mi się podobało, to wyznania, które autorka umieściła w książce. Dla kolekcjonerów cytatów będą one idealne. Mnie w pamięć zapadł przede wszystkim jeden: "Zawsze będę Cię kochał, nawet kiedy nie będę już mógł."


Podsumowując, jak pewnie zdążyliście się zorientować, nie zaliczę "Confess" do ulubionych książek Colleen Hoover. Może jakbym ją przeczytała wcześniej, to miałabym trochę inne zdanie, ale teraz już nie ma co polemizować. Wiem, że wielu z Was ta pozycja bardzo się spodoba, życzę Wam, abyście znaleźli w "Confess" ukryte przesłanie, którego ja niestety nie znalazłam. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak odpocząć od tego gatunku książek i od Pani Hoover. Wrócę do jej twórczości w październiku po premierze "It ends with us". I teraz już mogę powiedzieć, że bardzo dużo od niej oczekuję, gdyż podobno jest najlepszą powieścią tej autorki. A Wy czytaliście "Confess"? Jeśli tak, to możecie podzielić się odczuciami w komentarzu :)

niedziela, 21 maja 2017

"Maybe Someday" - Colleen Hoover

Z twórczośćią Pani Hoover zetknęłam się przez przypadek, ale po przeczytaniu "Hopeless" i "Losing Hope" szybko stała się ona jedną z moich ulubionych autorek. Szybko więc sięgnęłam po jej kolejną powieść, jaką jest "Maybe Someday". Czy mi się podobała i czy przebiła "Hopeless" dowiecie się po przeczytaniu tej recenzji.

Sydney jest dwudziestodwuletnią dziewczyną, której w dniu urodzin zawala się cały świat. Dowiaduje się, że jej najlepsza przyjaciółka i współlokatorka zarazem, ma romans z jej chłopakiem Hunterem. Zrozpaczonej dziewczynie bez dachu nad głową na pomoc przychodzi Ridge - mężczyzna, którego poznała podczas spędzania wieczorów na balkonie, i który skradł jej serce swoją grą na gitarze. Kilka wymienionych smsów i tekst piosenki do muzyki skomponowanej przez chłopaka to wszystko, co ich do tej pory łączyło. Jednak odkąd Sydney zamieszkuje u sąsiada z naprzeciwka wszystko się zmienia. Czy na lepsze? To się dopiero okaże. Para zawiera ze sobą układ z korzyścią dla obu stron, w którym Sydney w zamian za wolny pokój w mieszkaniu Ridge'a ma pisać teksty piosenek dla zespołu, w skład którego wchodzi jego brat. Wszystko zdawałoby się zacząć układać, ale jest jedna rzecz zastanawiająca naszą bohaterkę. Jej nowy współlokator od momentu poznania nie odezwał się do niej ani słowem, jedynym sposobem, jakim się z nią komunikuje, jest wysyłanie sobie nawzajem smsów. Okazuje się, że chłopak jest głuchy. Dlaczego nie mówi (choćby mógł)? Jak radzi sobie z grą na gitarze, skoro nie słyszy? I czy układ, który zawarł z Sydney, wszystkim wyjdzie na dobre? Tego dowiecie się sięgając po "Maybe Someday".

Po lekturze "Hopeless", po której miałam wielkiego kaca książkowego, przygotowałam się psychicznie na kolejną mocną dawkę emocji, które miało mi zapewnić "Maybe Someday". Mijała strona za stroną, czekałam na moment, kiedy moje serce pęknie na milion kawałków i... niestety do samego końca powieści ten moment nie nadszedł. Zawiodłam się, ale nie dlatego, że książka mi się nie podobała, treściowo była podobna do większości romansów, z małymi wyjątkami, tylko dlatego, że oczekiwałam zupełnie czegoś innego. Załuję, ze swojej przygody z twórczością Colleen Hoover nie zaczęłam właśnie od "Maybe Someday"... Chociaż nie wiem, czy wtedy skusiłabym się szybko na następne książki tej autorki. Mimo wszystko powieść czytało mi się bardzo szybko, pani Hoover używa przyjemnego w odbiorze języka i wie, jak zachęcić czytelnika do pochłaniania jej książek. Chociaż wiem, ze treść i bohaterowie "Maybe Someday" nie zagoszczą długo w mojej pamięci, nie żałuje, ze sięgnęłam po tę lekturę. Co więcej, Podobało mi się w niej, ze autorka nie skupiła się tylko na przedstawieniu losów dwójki głównych bohaterów, ale pozwoliła czytelnikowi poznać także inne postaci. I Mimo, ze cala historia Sydney i Ridge'a była według mnie trochę banalna, to nauczyłam się jednego: ze nie warto walczyć ze swoimi uczuciami, trzeba podążać za marzeniami, nie oglądać się za siebie, bo każdy dzień przynosi nowe możliwości. I nie mówmy sobie "może kiedyś", tylko róbmy to wlasnie teraz.

Podsumowując, dla tych, którzy nie mieli okazji zetknąć się z twórczością Colleen Hoover, polecam na początek lekturę "Maybe Someday" - lekka i przyjemna, jednak nie należy do książek, które będziemy pamiętać przez całe życie.